Reklama

Przeżyli sztorm na końcu świata

20/01/2018 12:00

Z Sumby samolotem


- Kiedy dojrzał pomysł wyruszenia dookoła świata, Papua - Nowa Gwinea od razu stała się pewnikiem, choć jednocześnie każdy z nas zdawał sobie sprawę, że czas pozwoli zobaczyć jedynie małą cząstkę tego pięknego kraju. Od wielu lat marzyłem o tym, żeby postawić nogę na tym "krańcu świata", na własne oczy zobaczyć ową dziką krainę. Niemniej jednak, to co tam przeżyliśmy wspominam dziś z dreszczem, a chwile tam spędzone z całym przekonaniem zaliczam do najbardziej ekscytujących - podkreśla Jacek Słowak.

Z Sumby najpierw polecieli na Bali, gdzie przesiedli się na samolot do Makassar, a następnie przelecieli do Melaki, a z niej wylecieli ku Papule Zachodniej - do Sorong.

Zaskoczeni upałem


Kiedy wysiedli w Sorong z samolotu zaskoczył ich straszny upał.

- Było tak niesamowicie gorąco, że powietrze niemal parzyło w twarz. Kilka minut wystarczyło, żeby wyżymać koszulki jak gąbkę, zostaliśmy więc w samych spodenkach, a mokre koszulki zwinęliśmy na plecach tak, żeby chroniły przed tarciem o plecaki - opowiada Jacek Słowak.

Po kilkugodzinnej tułaczce udało im się znaleźć spanie.

- W jakimś obskurnym pensjonacie pojawiła się szansa na pokój (bez klimatyzacji), tylko że dopiero wieczorem. Zostawiliśmy tylko bagaże. Sorong nie jest miastem turystycznym. Leży na północno-zachodnim krańcu Półwyspu Ptasia Głowa i zamieszkuje je ok. 180 tys. mieszkańców - podkreśla podróżnik. - Spotkaliśmy może ze trzy sklepy, w których można było zakupić jakiś drobiazg na pamiątkę. Swoim zwyczajem nie mogliśmy ominąć miejscowego bazaru - znajduje się on niedaleko portu morskiego, toteż sprzedawcy oferują tam ogromną różnorodność ryb: świeżych, suszonych i wędzonych. Na stołach leżały metrowe tuńczyki. Ogromne ślimaki, ośmiornice różnych wielkości, kałamarnice, małże, ostrygi. Bogactwo owoców morza. Po przejściu bazaru dotarliśmy pod pomnik upamiętniający japońskich żołnierzy, którzy w czasie II wojny światowej walczyli na wyspie. Sorong było wtedy ważną japońską bazą morską i lotniczą - dodaje.

Odwiedzili papuaską osadę


Kierując się w stronę Oceanu Spokojnego zauważyli w wodzie małą rybacką łódkę.

- Stanęliśmy, żeby popatrzeć, a wtedy rybacy zaczęli z wolna płynąć ku brzegowi. W międzyczasie dostrzegliśmy w odległości ok. 3 km niedużą zieloną wysepkę, więc gdy rybacy szykowali się do wyciągania łodzi z wody, poprosiliśmy, by za opłatą zawieźli nas tam. Wzięli od nas po dolarze i wysadzili tam gdzie chcieliśmy. Gdy odpłynęli, dotarło do nas, że nie mamy pojęcia w jaki sposób potem wrócić... - wspomina Jacek Słowak.

Na wyspie mieli okazję zobaczyć typową papuaską osadę.

- Kilkadziesiąt kroków od nas, po lewej stronie stała mała chałupka, pod którą siedziało kilka osób i popijało piwo z butelek. Uznaliśmy, że to sklep i wreszcie będziemy mogli ugasić pragnienie, jako że zabraną ze sobą wodę dawno wypiliśmy. Zbliżyliśmy się więc i zapytaliśmy o piwo. Jeden z siedzących tam młodych mężczyzn (wszyscy mieli ok 20-24 lat) przyniósł z chatki dwie butelki. Siedliśmy więc i dopiero wtedy okazało się, że to nie żaden sklep tylko normalny dom, gdzie aktualnie wszyscy po prostu siedzą sobie i rozmawiają. Skoro prosiliśmy o piwo, to nam je dali. O tak po prostu - dodaje.

Miejscowi oprowadzili ich po wyspie


Widząc otwartość miejscowych poprosili ich o pokazanie kilka ciekawych miejsc na wyspie. Zgodzili się.

- Poszliśmy więc i po drodze nie mogliśmy się nadziwić jak wspaniałe jest to miejsce - wszędzie rosły owoce, na widok których ślinka napływała do ust: dzikie mango, ananasy, słodziuteńkie pomarańcze, kiście przepysznych aromatycznych bananów (innych niż te znane w Europie - mniejszych). Kiedy daliśmy im znać, że chce się nam pić, jeden z chłopaków z wielką zwinnością wskoczył na palmę i ściął maczetą kilka kokosów, z których spijaliśmy wspaniałą orzeźwiającą wodę kokosową. Byliśmy zauroczeni. Idąc dalej w las, mijaliśmy siedliska kajmanów, które czmychały na boki spłoszone. Gdzieś dalej obok nieruchomiały ogromne, półtorametrowe jaszczury. W koronach drzew miły jazgot robiły setki ptaków - wiele z nich sfruwało w niższe partie drzew, prezentując swoje przepyszne kolory. Chodziliśmy tak ok. 2 godzin, pogrążeni w absolutnym zachwycie. Nowi znajomi zaprowadzili nas do małej zatoczki o krystalicznie czystej wodzie, o przepięknym błękitnym kolorze, otoczonej skałami. Cud natury - wspomina Jacek Słowak.

Sami na dzikiej plaży


Wyspa tak ich urzekała, iż postanowili zrezygnować z hostelu i rozbić namiot na wyspie.

- Chłopcy pomogli nam przedostać się z powrotem do Sorong i czym prędzej, żeby zdążyć przed ciemnością zabraliśmy plecaki z hostelu. Kiedy wyjaśniliśmy właścicielom, że idziemy spać w namiotach na wyspę, wyrozumiale pukali się po czołach. Nad brzegiem czekali nasi papuascy koledzy i dzięki ich pomocy dotarliśmy w okolice owej wspaniałej zatoczki. Gdy rozbijaliśmy namiot pod palmą, spadły na tropik cztery świeżutkie kokosy. Nic tylko usiąść i delektować się smakiem. Papuasi chętnie pomagali nam się rozpakować. Potem pływaliśmy w ciepłej wodzie. Jeden z chłopaków wziął bambusowego kija, zaostrzył go nożem i rzucając raz po raz w wodę upolował dorodną prawie metrową rybę. Nanieśliśmy wszyscy liści i zapłonęło ognisko. Upieczona ryba smakowała wspaniale. Byliśmy wprost w idealnym miejscu - opowiada Jacek Słowak.

Następnego dnia czekała na nich niespodzianka. Miejscowi obiecali, że zaprowadzą ich do miejsca, które dla papuasów jest najpiękniejsze.

Czółnami do najpiękniejszego zakątku


Miejscowi przygotowali dwa czółna. Jak się okazało do jednej wsiedli nasi podróżnicy, ich nowi kompani, ich siostry i matki, a do drugiej zapakowali się sąsiedzi i znajomi z wioski. W sumie 18 osób.

- Mijaliśmy wiele małych wysepek i zatoczek. Po około 2 godzinach rejsu po oceanie przybiliśmy do małej wysepki, niezamieszkałej. Był to swego rodzaju rezerwat. Gdy wygramoliliśmy się z łodzi, nie mogłem wydusić z siebie słowa. Majki też. Oniemieliśmy. Nie byłem w stanie nic powiedzieć chyba z pół godziny. Wysepka była maleńka, do przejścia piechotą dosłownie w kilka minut, jednak jej pięknu nie dorównywał żaden z najdroższych tropikalnych kurortów - wspomina podróżnik. - Z jednej strony mieliśmy prześliczną plażę z białym jak śnieg sypkim piaskiem i krystalicznie czystą, przeźroczystą wodę, a z drugiej - malowniczą kompozycję skał, gdzie woda była głębsza, a w jej lustrze pływały ławice ryb. Zaraz obok rósł maleńki las z tropikalną roślinnością i palmy kokosowe. W oddali widać było rozsypane po oceanie inne wyspy - dodaje.

Spędzili tam cudowny czas, piekąc ryby i delektując się otaczającą przyrodą.

Przeżyli sztorm


Nadeszła pora na powrót do Sorong. Kiedy wsiadali do łodzi starzy papuasi patrzyli w niebo i mówili o zmianie pogody.

- Minęło kilkanaście minut, zdążyliśmy się już znacząco oddalić od wysepki, gdy nastąpiło gwałtowne pogorszenie pogody. Zerwał się silny wiatr i z nieba zaczęły spadać ciężkie krople deszczu. Temperatura powietrza mocno spadła, wkrótce wszyscy zaczęliśmy dygotać z zimna. Łódź kołysała się niemiłosiernie, fale były ogromne. Siedzieliśmy skuleni z głowami pochylonymi do kolan, modląc się żeby tylko nie wywróciło łódki. Fale miały po kilka metrów. Łódka stawała niemal pionowo, po czym z impetem spadała w dół tak, że dziób i siedzące na przedzie osoby zanurzały się w wodę, po czym się z niej wyłaniały - wspomina Jacek Słowak. - Byliśmy kompletnie bezradni i bezbronni w tym koszmarze. Nie potrafię opisać przerażenia, które panowało wśród ludzi w czółnie. Bałem się, czy zdołamy to przeżyć - podkreśla.

Wielkim wysiłkiem udało się doprowadzić łódź do jakiejś wyspy i wysiąść z łodzi.

- Wszystkie kobiety z dziećmi ruszyły do dżungli, a mężczyźni z maczetami zaczęli szybko ścinać wielkie liście. Próbowałem im trochę pomóc, rwałem liście i zanosiłem do miejsca, gdzie schowały się kobiety z dziećmi. Następnie wszyscy, jak na komendę rozebrali się do naga, po czym owijali się tymi liśćmi. Dzieci owijano kilkoma warstwami. Robiliśmy dokładnie to samo, a trzęsące się z zimna ręce nie ułatwiały zadania. Potem, wszyscy tak zawinięci skupiliśmy się bardzo blisko siebie, tuląc się jeden do drugiego, aby w ten sposób wytworzyć trochę ciepła i zapobiec wyziębieniu. I staliśmy tak przy sobie, dygocząc z zimna, może 40 minut, może dłużej, nie wiem - dodaje.

Walka ze sztormem trwała 4 godziny. Po kolejnych 2 godzinach udało im się wrócić do wioski. Wszyscy przetrwali.

- Gdy już wszyscy się obudzili, cała wieś spotkała się przy piciu herbaty. Jeden przez drugiego opowiadali o przeżyciach minionej nocy, mówiono kto komu pomagał, jak sobie radziliśmy itd. Byliśmy wzruszeni, kiedy niespodziewanie oznajmiono nam, że zostaliśmy przyjęci do plemienia papuasów.

Gdy już przyszedł czas, aby się rozstać, wyszła do nas prawie cała wioska i przeszliśmy wszyscy po terenie plemienia, żegnając się z każdym domem. Potem odprowadzili nas kawałek i tak właśnie zamknął się papuaski etap naszej wyprawy...

U.O.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Skarzyski.eu




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do